Opublikowano:
Mieszkaliśmy już wtedy w Algierii. Ja, matka, ojciec i moich dwóch braci. Dla nas, Syryjczyków, życie w tym kraju nie miało sensu. Postanowiliśmy spróbować.
Przedbiegi Wszyscy wiedzą, jaki jest rachunek prawdopodobieństwa. Szanse są pół na pół: przeżyjesz albo zginiesz. Poza tym to jest droga jednokierunkowa i od pewnego momentu już nie możesz się rozmyślić, to znaczy zawrócić. Te dwie sprawy są dla wszystkich oczywiste. Tak jest i trudno. Nie ma czego roztrząsać, każdy wie, na co się decyduje. Trzeba myśleć o konkretach.
Opłata dla przemytników to w sumie dwa i pół tysiąca euro za osobę – znajdujesz jednego na jeden odcinek trasy, on poleca ci kolejnego, tak to działa: płacisz za wykonaną usługę. Na tamten moment nasza rodzina nie miała takich pieniędzy, często prawie nic do jedzenia. Nasz domowy budżet to było około dwustu euro na pięć osób. Nie wiedziałem, jak to wszystko zorganizować, ale byłem pewien, że to musi się wydarzyć. Zacząłem szukać sposobów, znalazłem fejsbukowe grupy, żeby się zorientować, co i jak. Która z dróg do Europy jest najlepsza, na jakie zagrożenia w drodze trzeba być przygotowanym, co spakować, co robić, kiedy natrafi się na lokalne mafie i tak dalej.
Ludzie na Fejsie dają w tych tematach dobre rady.
Co do wyboru szmuglera bardziej polecam ufać opiniom tych, którzy skorzystali z usługi, niż samym szmuglerom — oni też są na grupach, robią sobie reklamę. Ciekawostka: większość negatywnych opinii nigdy nie została napisana. Nie dlatego, że ludziom nie chciało się usiąść i napisać, tylko dlatego, że po drodze zginęli. Jak umrzesz, no to nie możesz nic napisać na Fejsbuku przecież. Postów w stylu: mój syn wyruszył tego i tego dnia, nie ma z nim kontaktu, czy ktoś coś wie, jest mnóstwo. Zazwyczaj nikt nic nie wie. Wymyśliłem, jak zarobić pieniądze: W tym czasie Syryjczycy dostali pozwolenie na pobyt w Algierii, pod warunkiem, że mają na koncie pewną kwotę pieniędzy i rezerwację hotelową. Nikt nie chciał tutaj zamieszkać, warunki życia były beznadziejne. Wszyscy przylatywali tutaj po to, żeby stąd ruszyć do Europy. Tutaj zaczynała się droga. Rząd to wiedział, wszyscy to wiedzieli. Taka polityka. Tak się robiło. Wpadłem na pomysł: postanowiłem wykorzystać te okoliczności i na Fejsie zaoferowałem pomoc w organizacji hotelu i transferu z lotniska po przylocie do Algierii. Odpłatnie oczywiście. Postowałem przez kilka miesięcy, nikt się nie zgłosił. Po jakimś czasie ogłaszanie zrobiło się niebezpieczne, bo migracje rozpoczęły się na całego i rząd Algierii, gdyby moja oferta wyszła na jaw, mógłby mnie aresztować pod zarzutem szmuglerki.
W końcu jeden facet zdecydował się skorzystać z mojej usługi. Z nim
był taki kłopot, że jedną rezerwację hotelową już zrobił, na ten termin się nie pojawił i ze mną chciał spróbować drugi raz. Musiałem podrobić daty w Fotoshopie, on o tym wiedział, zaakceptował. Nie było innego sposobu, inaczej nie byłoby szans. Nadeszła noc jego przylotu. Byliśmy umówieni, że da znać, kiedy wsiądzie do samolotu, ale nie dał. Myślałem, że coś się nie udało, poszedłem spać. Zadzwonił telefon. Jednak przyleciał. Pognałem na lotnisko. Spotkaliśmy się. Na miejscu zobaczyłem go ze sporą grupą Syryjczyków. Wszyscy mieli plecaki i wyglądali na okropnie zdezorientowanych. Jakoś automatycznie wpadłem na pomysł, żeby zostać ich przewodnikiem po mieście i zarobić dodatkowo na tym. Zaproponowałem, że pomogę wszystkim, dowiozę do hoteli. To było dziesięć osób, wcześniej się nie znali. Optymistycznie zareagowali na moją propozycję, bo nikt z nich nie wiedział, co właściwie należy zrobić. Poszliśmy do kawiarni, usiedliśmy. Czułem, że niektórzy byli wobec mnie nieufni. Rozumiałem ich, sam byłbym w takiej sytuacji nieufny. Chciałem ich uspokoić (wiesz, że ja nigdy nie mam złych zamiarów wobec ludzi) i wygłosiłem mowę, która brzmiała mniej więcej tak: też jestem Syryjczykiem. Też chcę popłynąć do Europy, ale nie mam pieniędzy i od dawna szukam sposobu, jak je zarobić. Teraz, za pomoc tutaj, nic od was nie chcę, ale jeśli zdecydujemy się na wspólną podróż, to ja płynę za darmo. Znam najlepszego szmuglera. Zamówimy go i popłyniemy razem, jako grupa.
Na pomysł, żeby tak to urządzić, wpadłem spontanicznie, tam.
Zachęciłem: jeśli ktoś ma lepszą propozycję, niech mówi. Nikt nie miał. Zgodzili się na mój pomysł. Zyskałem ich zaufanie. Cóż, przylecieli tutaj w jednym celu, ale bez żadnego konkretnego planu. Ja miałem plan na taką akcję obmyślony już dawno, a nie miałem pieniędzy. Cóż, to spotkanie przyniosło więc korzyści wszystkim zainteresowanym. Uzgodniliśmy, że spotkamy się jutro na przystanku autobusowym. Grupa mogłaby wyruszyć już rano. Ja specjalnie zasugerowałem wieczór, żeby zyskać czas na zorganizowanie pieniędzy dla ojca. Natychmiast napisałem do szmuglera, którego już dawno upatrzyłem na Fejsbuku, co i jak. Zgodził się na szybką akcję i mój darmowy udział. Teraz kiedy o tym myślę, to widzę, jaki to był splot przypadków. Jak to wszystko poszło samo z siebie. Czekałem, czekałem, myślałem, próbowałem i nic się nie wydarzało. A nagle, niespodziewanie, taka szansa! Musiałem decydować i działać bardzo szybko. Przygotowywałem się do takiego momentu wiele miesięcy, więc właściwie byłem gotowy ,,na zaraz‘’. Pozostał jeden problem — niemały — dwa i pół tysiąca euro, opłata za ojca. Dla mnie było jasne: jeśli mój ojciec nie wyruszy, ja też nie. Ojciec był potrzebny, żeby (zakładając, że nam się uda) legalnie ściągnąć do Europy mamę i braci. To wszystko działo się tak szybko. Nie było czasu na dumanie, zastanawianie się. Zadzwoniłem do rodziców. Pobiegłem do nich i opowiedziałem co i jak.
Nie zapytałem ich o zdanie. Oznajmiłem, że ruszamy jutro, zapłacimy za jedną osobę zamiast za dwie, że taka okazja się nie powtórzy i trzeba ją wykorzystać. Wszyscy zaczęliśmy dzwonić po znajomych i rodzinie, czy pożyczą nam — na już — potrzebne pieniądze. Czy w noc przed miałem sny? Nie. Chyba w ogóle nie spałem. Myślałem: co będzie dalej, planowałem kolejne kroki. Tak już mam. Kiedy jest coś ważnego do zrobienia, mój mózg nie przestaje analizować. Działa na najwyższych obrotach, nie rejestruje tego, co nieistotne dla sprawy. Taki jestem. Wyobrażam sobie wszystkie możliwe scenariusze i opracowuję możliwe rozwiązania: jak się wydarzy to, to ja zrobię to. Jak tamto, to ja zareaguję tak i tak. Przygotowuję strategie na wszelkie wypadki — to mój sposób myślenia. Chyba dzięki temu nie pożarł mnie strach. Nie rozpraszam się. Taki mam charakter. Kiedy dzieje się coś ważnego, myślę praktycznie: jak powinienem być przygotowany, jakie informacje są mi potrzebne: co, dlaczego, jak, gdzie. Znajomi mówią o mnie, że jestem stworzony do rozwiązywania problemów. Przychodzi mi to naturalnie. Jestem w tym naprawdę dobry. Ale nie wiem, czy to to zadecydowało o tym, że nam akurat się udało. Wielu uchodźców było dobrze przygotowanych, może i lepiej, niż ja. My mieliśmy po prostu szczęście. Wstaliśmy bardzo wcześnie. Matka, ojciec i bracia ruszyli dokończyć zbieranie pieniędzy. Ja pobiegłem na targ, znalazłem krawca: musiałem doszyć kieszeń wewnątrz spodni. W razie, gdybym musiał uciekać, pieniądze będą bezpieczne.
Doradził, żeby wszyć na dole nogawki, tak podobno robią wszyscy. Do niej wsadziłem też zapakowane do reklamówki (żeby w deszczu nie zamokły) dokumenty. Udało się uzbierać potrzebną sumę. Byliśmy gotowi. To, co mieliśmy, pokrywało tylko opłaty szmuglera. Wiem, że to nierozsądne, nie mieć nic więcej na taką podróż. Ale więcej nie mieliśmy. Nie było na co czekać. Znajomy odwiózł nas na przystanek autobusowy. Pożegnaliśmy się z matką. Wiedzieliśmy, że być może widzimy się ostatni raz w życiu. Ja płakałem, ona nie.
Gotowi, do startu, start Wsiedliśmy do busa. Jedenaście godzin jazdy do granicy z Tunezją. Usiadłem, złapałem oddech po tym szalonym dniu i chyba dopiero do mnie dotarło, że to się dzieje naprawdę. Jedziemy.
Nasza grupa to sami mężczyźni, było nas w sumie dwunastu. Dwóch młodszych ode mnie, reszta w wieku dwadzieścia plus, do sześćdziesiątki. Ja zostałem przewodnikiem. Dotarliśmy do wioski na granicy. Z busa odebrał nas pomocnik zamówionego przez nas szmuglera i zabrał do jakiegoś mieszkania. Tam mieliśmy czekać na naszego. Taki był plan.
Po dwóch godzinach nasz — rzekomo — szmugler przyjechał pick- upem, wsiedliśmy na pakę.
Jechaliśmy przez pustkowie: żadnych dróg, żadnych domów, ludzi, nic. Nagle samochód z grupą mężczyzn zajechał nam drogę. Zatrzymaliśmy się.
Faceci wysiedli z auta. Jeden z nich zapytał, czy jesteśmy tą grupą, że jeden jedzie za darmo. Przytaknąłem. Zaproponował, że zadzwoni do mnie, żeby sprawdzić, czy to naprawdę ja i moja grupa. Nie wiedziałem, o co chodzi. Mój szmugler to dobry szmugler, wszystko mieliśmy ustalone. Zaczęło się robić dziwnie.
Nie wiem dlaczego, ale od razu miałem złe przeczucia co do niego, to znaczy, że ten człowiek
to nie jest nasz szmugler — czyli ten, który miał nas odebrać z pick- upa i osobiście dowieźć do
morza. Na to wszystko nadjechał kolejny samochód pełen mężczyzn. Ekipa z auta numer jeden zaczęła się kłócić z ekipą z auta numer dwa. Nic nie rozumiałem. Pustynia. Kłótnia szmuglerów. Oni wszyscy mieli broń. Kazali nam zejść z wozu, nie wiadomo po co. Mój ojciec zszedł i próbował wyjaśnić, że my nie wiemy, o co chodzi, niech wyjaśniają między sobą i później przyjdą do nas, że my czekamy na kogoś, kto ma nas odebrać. Jeden z nich uderzył ojca pejczem w nogę. Ja zeskoczyłem z wozu, uderzyłem szmuglera, wielkiego na dwa metry człowieka. Nie miałem z nim szans. Dostałem baty pejczem. Nikt z naszej grupy nie stanął w naszej obronie. To któryś z tych facetów z auta odciągnął ode mnie tego, co mnie bił. Inni nadal szarpali się i krzyczeli.
Tyle, co zrozumiałem z tej bitki: facet, który podjechał pierwszym pick-upem, to był krewny tego, z którym my byliśmy umówieni. Ukradł mu komórkę i chciał ukraść nas i „nasz biznes”.
Szczęśliwie sprawa się wyjaśniła, ekipy doszły do tego, co i jak. Krewnego, który telefon ukradł, odesłali do domu, a my zostaliśmy z właściwym szmuglerem. Miał w sieci dobrą opinię i pewnie nie chciał, żeby zamęt, który sam spowodował, niekorzystnie wpłyną na jego interesy. Postanowiłem wykorzystać sytuację i zagadnąłem, że skoro ,,na dzień dobry‘‘ ja i mój ojciec zostaliśmy pobici, to ojciec też powinien jechać za darmo. Zgodził się bez problemu i przeprosił za całą aferę. Tak bardzo się ucieszyłem! Zaoszczędziliśmy tyle pieniędzy! Cały czas miałem z tyłu głowy, że tutaj nie chodzi tylko o przeprawę, o pieniądze też, że mamy zdecydowanie za mało, że na pewno będą potrzebne i co ja wtedy zrobię. Ulżyło mi. Tak oto wygraliśmy batami darmowy przewóz mojego ojca. Mieliśmy wielkie szczęście, że ta bójka się wydarzyła. Dalej pick-upem ruszyliśmy w kierunku Libii. Już za ten transport musieliśmy dopłacić po sto euro ekstra za osobę, a o tych dodatkowych kosztach nie było mowy wcześniej. W środku Tunezji wydarzyła się pierwsza niebezpieczna sytuacja. Zatrzymała nas policja, zebrali nasze dane, ale nie zainteresowali się nami bardziej. Na szczęście. Bo znam takich, którzy przy pierwszej lepszej kontroli dokumentów na trasie zostali odesłani do domu. Odetchnęliśmy, pojechaliśmy dalej. Komunikacja w naszej grupie działała dobrze. Byłem przewodnikiem, więc to ja podejmowałem wszystkie decyzje. Taki układ ma sens, jest wygodny dla wszystkich. Decyzje muszą być podejmowane i ktoś musi mieć ostatnie słowo. Ktoś musi ustalać dalsze kroki ze szmuglerem, dyskutować z ewentualną policją i tak dalej. Bez „szefa” byłby wielki chaos.
I zawsze, lepiej w grupie, niż samemu. Nic, pustynia, nic Jechaliśmy. Cel: miasto Zuwara w Libii. Zobacz sobie na mapie jak to daleko od Algierii. Miasto, po drodze do którego było bardzo dużo policji, bo to na granicy. Dlatego trzeba było jechać okrężną drogą. Zatrzymaliśmy się i zmieniliśmy samochód. Szmugler zapakował nas na pakę większego pick-upa, na której byli już poupychani ludzie. Dużo ludzi. Człowiek na człowieku. Jedni na drugich. Zero miejsca. Nie było czym oddychać ani jak się poruszyć. Zarzucili na nas wszystkich plandekę, taką, jak na zwierzęta do transportu. Na co dzień transportowali tym właśnie zwierzęta. Zapach paki możesz sobie wyobrazić. Ekspresem przejechaliśmy przez miasto i bach, pustynia. Obliczałem po mapie, że to potrwa pi razy oko dwie godziny, ale trwało już cztery. Myślałem, że nie wytrzymam ani sekundy dłużej. Wiał na nas piach, miałem go w oczach i w ustach, wszyscy nie mieliśmy już siły, żeby się trzymać (właściwie nie było się czego trzymać). Zdrętwiało mi całe ciało i cały czas bałem się, że ja albo ktoś spadniemy, bo ta przyczepa była stara i niestabilna. Aha. Gdyby ktoś spadł, samochód by się nie zatrzymał. Spadłby i byłoby po nim. To – z perspektywy – był najgorszy dzień w moim życiu. Nasze auto tłukło się przez pustynię bez świateł, żeby nie przyciągać uwagi. Bez świateł, przez pustynię. Nie pytaj mnie, jak oni kierowali w takich warunkach, nie mam pojęcia.
Odpaliłem nawigację w telefonie, myśląc, że zaraz przecież musi być koniec. Byliśmy dopiero na środku pustyni. Żadnego miasta, drogi, żywego ducha. Nic. Najgorzej, że się przeliczyłem: do teraz potrzebowaliśmy czterech godzin, więc żeby z tego środka pustyni wyjechać, potrzeba było kolejnych czterech... Mój ojciec, jako najstarszy, dostał najlepsze miejsce, siedział między kierowcą a drugim pasażerem i na jego ramieniu zasypiał. Zrobiliśmy krótką przerwę, pozwolili nam rozprostować kości. Ojciec narzekał, że niewygodnie śpi mu się tam z przodu i chętnie przejdzie na przyczepę. Skulił się i zasnął. My wszyscy prawie tam oszaleliśmy, a jemu okazało się wygodnie. Ale cóż, są w życiu momenty, kiedy nie wygoda jest najważniejsza, najważniejsze, że się udało. Dojechaliśmy do Zuwary nad Morzem Śródziemnym. Stąd już prosta droga do Europy, zobacz sobie na mapie. Ostatnia prosta.
Ostatni przystanek Dom jednorodzinny, z trzema pokojami. Razem z nami było tam ze sto osób. Toaleta jedna. Nie będę opowiadał, jak to wyglądało, wyobraź sobie. Spędziliśmy tam siedemnaście dni, ale wydawało mi się, że minęły lata. Przysięgam, wydawało nam się, że siedzimy tam wieczność. Czas dłużył się niesamowicie. Zanim ruszyliśmy w drogę, ja dokładnie się wywiedziałem, kto jest dobrym szmuglerem, a kto robi przekręty, należy do mafii, zabija i tak dalej. Na Fejsbuku non stop ostrzegano przed dwoma braćmi — ci podobno byli najgorsi. Ktoś wszedł do domu, zapytał o naszą grupę. Wskazano na mnie, na
przewodnika. Facet przedstawił się – Sułtan – a ja już wiedziałem, z kim mam do czynienia. To był on – jeden z braci. Kiedy usłyszałem to imię... wyobraź sobie, że znasz bandziora, który ma najgorszą sławę wśród najgorszych i nagle typ stoi przed tobą i chce z tobą gadać. Nie pamiętam, jak on dokładnie wyglądał. Nie pamiętam też, co czułem, chyba nic. Mój mózg znowu działał na zasadzie: wykorzystaj to, co wiesz i działaj stosownie do okoliczności. Akcja – reakcja. Nie pytaj mnie o szczegóły, co i jak tam wyglądało. Nie wiem, nie pamiętam, to nie jest istotne. Sułtan zabrał mnie do kuchni. Twierdził, że cała moja grupa chciała, żeby to on był ich szmuglerem, a ja ich „ukradłem” i oddałem innemu. Stał za mną, mocno mnie trzymał, do gardła przystawił nóż. Chciał, żebym się przyznał, że to zrobiłem. A przecież ja tego nie zrobiłem, więc nie mogłem się przyznać. Nikt z mojej grupy nawet o nim nie słyszał. Wiedziałem, że dla Sułtana zabicie człowieka, jednego czy dwóch, to nic takiego. Wiedziałem, że może mi przejechać noziorem po gardle i nikogo to nie wzruszy, nikt się nigdy nie dowie, nikt nikogo nie będzie ścigał, tak po prostu jest. Nie wiem jak, ale udało mi się zachować zimną krew, zapytałem go na pewniaka: – Chcesz mnie zabić, czy chcesz wyjaśnić sytuację? Poprosiłem, żeby pozwolił mi pokazać telefon i moje wiadomości. Pozwolił. Odsunął nóż. Pokazałem SMS-y, czym udowodniłem swoją niewinność. Pozwolił mi wrócić do pokoju. Na podłodze leżał mój ojciec, który
myślał, że za drzwiami obok jestem mordowany i zaraz zobaczy mojego trupa. Sultan gdzieś poszedł. Chyba przemyśleć, że nóż na moim gardle to kiepska reklama dla jego biznesu. Przemyślał. Przeprosił, doszło do nieporozumienia, jego błąd. Jego „asystent” stał obok z garścią pieniędzy (ci wszyscy szmuglerzy chodzą z rękami pełnymi tysięcy), wziął trochę i dał mi pięćset dolarów i dwieście euro. Znowu dorobiłem się na błędzie szmuglera. Szczerze? Dzisiaj to wszystko wydaje mi się nawet zabawne. Chyba ci wszyscy szmuglerzy byli na dragach. Miałem wrażenie, że on sam nie wiedział, co robi. Równie dobrze mógłby mnie zaćwiartować i na drugi dzień o tym nie pamiętać. Jak udało mi się zachować spokój? Byłem wtedy bardzo religijny. Pomyślałem: Bóg doprowadził mnie do tego miejsca, tak blisko celu, nie po to, żebym tutaj umarł od byle jakiego noża. Wszystko szło zgodnie z planem. Ufałem boskiej pomocy, że będzie dobrze. Może dlatego nie wpadłem w panikę. W tym domu byli tylko mężczyźni. Żadnych kobiet ani dzieci. Zgadza się, one też próbują tej przeprawy, ale nie wiem jak, i nie umiem sobie wyobrazić, jak one miałyby wytrzymać to wszystko, poza tym po drodze na pewno są wykorzystywane seksualnie. Nie mam co do tego wątpliwości. Spaliśmy na podłodze. Prawie nie było jedzenia. Szmugler dawał nam porcję: plastereczek sera i kromkę chleba przez pierwsze dni, później zniknął, a my oczywiście nie mogliśmy
stamtąd wychodzić. Zjawił się znowu, coś małego nam dał, ale nie był szczególnie zainteresowany tym, że jesteśmy głodni. Między uchodźcami były kłótnie i afery, właściwie o nic. Po prostu wszyscy byli wyczerpani i bali się, że w każdej chwili może wparować policja. Ze strachu niektórym puszczały nerwy. Ze strachu i z nudów zaczyna się wariować. Jedni, na przykład, powiedzieli, że tworzą tajną policję po to, żeby jeśli ktoś będzie się „źle” zachowywać, to wyrzucą go z łodzi w morze i dla przykładu skatowali chłopaka. Ot, ku przestrodze. Szmugler wszedł, oznajmił: płyniemy. Kazał zebrać pieniądze od każdego – po tysiąc euro na głowę. Mój ojciec wyrwał się, żeby my pozbieramy. Ojciec zapisywał, ja zbierałem kasę w dłoń. Kiedy stałem z setką tysięcy euro w dłoni, wpadł szmugler i dał znać, że w pobliżu jest policja, czyli zero ruchu, zero odgłosów – dzisiaj jeszcze siedzimy. Szmugler się ulotnił. A. wszyscy się bali (widziałem po oczach), czy ja nie ucieknę z tymi pieniędzmi *niemożliwe do wykonania B. ja się bałem, że jak wpadnie policja, to pomyślą, że to ja jestem szmuglerem i cały mój plan diabli wezmą. Dopiero na drugi dzień rano szmugler przyszedł odebrać gotówkę, zapewnił, że ruszamy wieczorem, tym razem już na pewno. Ale wieczorem się nie pojawił, kolejna noc czekania. Przyszedł następnego dnia, przeprosił, że znowu czekaliśmy, ale tamtego wieczora był pewien problem: zatonęła łódź z uchodźcami, była afera, nie mógł wysłać naszej grupy. Nie kłamał. Kilkanaście osób utonęło, niektórzy się uratowali – zdjęcia
były fejsbukowej grupie. Powtarzał: nie bójcie się, dzisiaj na pewno ruszycie, dzisiaj wasza kolej. On uspokajał nas w takim sensie, że płyniemy płyniemy, czyli przepraszał, że nie ruszyliśmy wczoraj z tymi, którzy potonęli... Niektórzy bardzo się wystraszyli. Zaczęli gadać, że jednak nie chcą płynąć. Ale wszyscy byliśmy już w takim punkcie, że nie ma odwrotu. Stamtąd nie ma jak wrócić, to jest fizycznie niemożliwe, w ogóle nie słyszałem o takim przypadku. Jeśli się na to wszystko decydujesz, to jest droga bez powrotu. Nad czym myślałem? Nie było nad czym myśleć. Nie było drogi z powrotem, nie było alternatywy, nic. Gdybym wiedział, że dziś morze jest niebezpieczne, a jutro powinno być mniej niebezpieczne i miałbym wybór, wybrałbym najszybszą opcję — dzisiaj, zaraz, oby bezsensownie nie siedzieć i nie czekać. Już było mi wszystko jedno, śmierć czy nie śmierć. To czekanie było najgorsze.
Na marginesie Afrykanie, którzy chcą się dostać do Europy, mają jeszcze gorzej. Oni od urodzenia „nie mają nic”. Z Syryjczykami jest inaczej. Przed wojną, normalnie, była praca, szkoła, człowieka było stać na samochody – normalne życie. Kiedy zaczęła się wojna, ludzie swoje majątki rozprzedali, więc wielu miało pieniądze na ucieczkę. Nawet i bez majątku, dla Syryjczyka zdobycie tych pięciu tysięcy... nie jest łatwe, ale jednak możliwe. Afrykanie są w zupełnie innej sytuacji, dla nich ta kwota jest nieosiągalna. Ci Afrykanie, którzy decydują się na morze, z którymi rozmawiałem,
naprawdę i dosłownie nie mają w życiu nic. Krótko politycznie: oni od zawsze są kartą przetargową — politycy dyplomatycznie ostrzegają, że jeśli nie dostaną, czego chcą, to „ułatwią” morze tym uciekającym z Egiptu, Czadu i tak dalej. Płacą mniej, nie wiem ile, ale na pewno dużo mniej. Myślisz, że to dla szmuglerów żaden biznes? Niby tak. Rzecz w tym, że oni płyną tam, gdzie nie ma czym oddychać — na dole, gdzie jest napęd statku, spaliny. Nie mam pojęcia jak oni tam wytrzymali.
Dzień morza Nareszcie. Płyniemy. Jak to wyglądało? Musieliśmy wejść w morze do pasa i wskoczyć na gumowy ponton. W mokrych butach i mokrych ubraniach. Nie chcesz wiedzieć, jak wyglądały moje stopy po kilku dniach niezdejmowania mokrych butów. Nie mogłem chodzić. Pontonem podpłynęliśmy kilka minut, do dużego statku. Kapitanem na tego typu statkach jest uchodźca, który „pracuje” ze szmuglerami, ale sam też chce do Europy. Oni przyuczają go jak ,,dla nich’‘ takim statkiem pokierować i on płynie za darmo. Ale to ryzykowna sprawa. Za bycie kapitanem podobno idzie się do więzienia. Czy ktoś go później wydał? Nie wiem, ja nie. Ten statek to – nie wyobrażaj sobie Titanica – taka bardziej łajba. Niewielki, niestabilny, stary, zdezelowany. Tym nie sposób płynąć kilka dni, jest pewne, że zatonie. Tak jest. Wszyscy to wiedzą. Trzeba mieć szczęście. Wszyscy liczą na to, że po drodze odbierze nas
jakaś organizacja humanitarna albo przypadkowy statek. Siedzieliśmy w nogach, jeden za drugim. Ja miałem pecha, bo siedziałem przedostatni. Człowieka siedzącego z przodu szmugler dociskał butem, żebyśmy siedzieli jak najciaśniej. Więc do mnie dociskało się dwadzieścia osób przede mną. Ktoś usiadł mi na stopie, bardzo bolało. Prosiłem, żeby ktoś odnalazł moją nogę i z niej zszedł, ale bez skutku. W tej masie ludzi nie mogłem odnaleźć własnej nogi. Na statku było nas w sumie ponad dwieście osób. Kiedy ktoś się ruszał, ruszał się i statek. Niebezpiecznie. Było nakazane siedzieć i w miarę możliwości się nie ruszać. Powiedzmy, że z toaletą nie było wielkiego problemu, bo od wielu dni prawie nic nie jedliśmy i nie piliśmy. W razie potrzeby – za burtę. Usnąłem albo bardziej wpadłem w otępienie — stan, w którym opadasz z sił i tracisz trzeźwość myślenia. Ocknąłem się, bo ktoś krzyczał, że jest woda na pokładzie i szybko trzeba wylewać. Nie wystraszyłem się wody, a wiedziałem przecież, co to oznacza (możemy nie doczekać pomocy). Bardzo się z tego ucieszyłem, bo jedyne, czego w tamtym momencie chciałem, to wstać i ruszyć nogą. Myślałem, że jest złamana, ale była cała, znowu się ucieszyłem. Akcja wyglądała tak: zszedłem na dół (gdzie był silnik i Afrykanie), nabierałem wodę do wiadra i podawałem koledze, a ten za burtę. Wytrzymałem minutę i musieliśmy się zmienić. Tam nie było czym oddychać, dusiliśmy się. Nie wiem, jak oni tam oddychali. Jeden z Afrykańczyków zawołał, że kobieta w ciąży umiera i trzeba ją
wciągnąć na górę. Zrobiliśmy to. Była prawie nieżywa. Ocuciliśmy ją. Nie wiem, co później dalej z nią było, byłem zajęty wylewaniem wody. Po godzinie zapytałem, czy mogliby nas zmienić, ale nikt z tych ponad dwustu osób nie wykazał chęci. Chyba byli zbyt wyczerpani i bali się ruszyć. Nie wiem, ile godzin tak wylewałem, pewnie dużo. Wielu wymiotowało, wewnątrz było coraz więcej wody, zadzwoniliśmy – tak, jak polecili nam zrobić szmuglerzy – do jakieś tam włoskiej organizacji. Powiedzieli, że potrzebują aż doby, żeby nas odebrać. Zła wiadomość – nie było szans, żeby statek tyle wytrzymał. Ale – znowu – mieliśmy ogromne szczęście. Przepływał norweski statek z towarami. Zobaczył nas. To był nasz ratunek. Na naszym horyzoncie pokazał się drugi statek z uchodźcami. Norweski statek zbliżał się do nas i dał znać, że możemy wejść na ich pokład. Kłopot był w tym, że na maszcie oprócz flagi norweskiej była też flaga Libii. Afrykańczycy wystraszyli się, nie chcieli tam iść, myśleli, że ci odeślą nas z powrotem. W końcu, wiadomo, poszli. Był wybór: albo tam, albo zaraz na dno, więc zdecydowali się zaryzykować. Kiedy weszliśmy na ten statek, poczułem, że się udało. Jesteśmy bezpieczni. Upewniłem się, że nie zmienili kursu i nadal płyniemy do przodu, a nie z powrotem, żeby nas odstawić i odetchnąłem z ulgą. Mogliśmy przeczekać u nich, aż przypłynie włoski statek ratunkowy. Po kilkunastu minutach (przysięgam, minęło niewiele czasu) fale
zrobiły się bardzo wysokie i zaczął padać deszcz. Obserwowaliśmy, jak nasza łajba tonęła. Pewnie dlatego Norwedzy nas zaprosili, bo widzieli na urządzeniach, że zaraz zmieni się pogoda. Gdyby nie oni, wszyscy byśmy zginęli. Ugotowali nam trochę ryżu, ale o, na osobę tyle, co piąstka. Mówi się w wiadomościach, że toną statki, toną ludzie. Myślę, że odnotowuje się tylko 10% ze wszystkich przypadków utonięć, o większości nigdy nikt się nie dowie. Meta Włoski statek, który po nas przypłynął, uratował już dwa, takie jak nasze i na ich pokładzie było nas w sumie tysiąc osób. Byłem głodny i zmęczony. Cieszyłem się, ale byłem taki głodny... Od kiedy przeszliśmy ze statku norweskiego na włoski – to długa droga, nawet dla silnych statków – dotarliśmy do Katanii. Podzielili nas, tysiąc osób, na trzy grupy. Ja byłem w grupie pierwszej na hali sportowej, grupę numer dwa zakwaterowano w kościele, trzecią zabrali na policję, żeby pobrać od nich odciski palców — najgorzej. Przez to w Niemczech bardzo długo trwa wtedy uzyskanie zezwolenia na pobyt. Znowu miałem szczęście, że to nie ja, losowo, wylądowałem w tej grupie z odciskami. W naszej grupie też chcieli to zrobić, nawet przyjechali z maszyną do ściągania odcisków na halę. Najgorzej. Ale znowu szczęście – że jednak nie dzisiaj, tylko jutro... mam wrażenie, że tą zmianą dni mrugnęli do nas okiem i otworzyli drzwi do ucieczki. Więc w nocy nawialiśmy, wyskoczyliśmy przez ponad dwumetrowy
mur. Niektórzy połamali nogi, nie wiem, co się z nimi stało. Ja i mój ojciec daliśmy radę. W Katanii złapaliśmy pociąg do Milanu, wsiedliśmy bez biletu, nie wiedzieliśmy, jak go kupić. Konduktor wyrzucił nas na kolejnej stacji, na jakiejś wiosce. Na dworcu podszedł do nas bezdomny, zaprosił, żebyśmy poszli za nim, pokazał nam, jak wejść tajnym wejściem na zamkniętą już stację. To był jedyny Włoch, który miał ochotę porozmawiać z nami po angielsku. Wróciliśmy do Katanii, już prawie udało mi się złapać busa do Milanu, ale mój ojciec zapragnął pojechać taksówką. Nie pytaj. My plus dwie osoby, każdy zapłacił po trzysta euro. Ale tata nie dał się przekonać do busa, bardzo chciał taksówką, tak więc spory odcinek naszej uchodźczej trasy przejechaliśmy taryfą. Z Milanu do Berlina już pociągiem, poszło gładko, bez rewelacji ani dramatów. Ci, którzy też próbowali, a nie przetrwali drogi, zrobili tyle samo, co ja i mieli taką samą odwagę, co ja. Dlaczego mnie się udało? Szczęście. Ja po prostu miałem szczęście. Dojechaliśmy do Berlina. Wyszliśmy ze stacji. Obok nas przejechał człowiek na rowerze. Krzyczał coś do mnie i wymachiwał rękami. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Dobra droga, wszystko w jak najlepszym porządku, nie wiedziałem, co go tak zdenerwowało. To przeze mnie, stałem na specjalnej drodze dla rowerów. W życiu swoim nie przypuszczałem, że takie istnieją, że dla rowerzystów są specjalnie wytyczone drogi. Pomyślałem wtedy, będę musiał się sporo nauczyć, jak się tutaj żyje.